środa, 28 grudnia 2016

Klątwa Nilu

   Oglądałam wszystkie części "Mumii", choć nie lubię horrorów. Nie wiedziałam nawet, że na podstawie scenariusza drugiej części, powstała seria książek "Kroniki Mumii". Dowiedziałam się jakieś 2-3 dni temu od mojej przyjaciółko-kuzynki, która od razu pożyczyła mi część 2 i 3, bo pierwszej nie miała, więc będę czytać nieco od tyłu. A jak już od tyłu, to po całości, zatem wczoraj w drodze z Verden do Berlina, przeczytałam część 3.

   Akcja zaczyna się w starożytności, gdy świątynia Ozyrysa w Kairze zostaje zbezczeszczona przez złego czarownika, który postanowił zdobyć amulet thet, który ma nieograniczoną moc. I oczywiście mu się od razu udało, wparowała straż z najwyższym kapłanem na czele, zaczęła się sieczka, ogniste nietoperze latały, a czarownik godzony oszczepem rzucił klątwę na amulet, aby po śmierci jego dusza znalazła się w środku. Kapłan pozbył się theta, wrzucając go do Nilu. I jakieś 5 tysięcy lat później, 12 letni Alex O'Connell zostaje wrzucony do owej rzeki przez arabskich złoczyńców, którzy na zlecenie pewnego Niemca, mają go zabić. Dookoła oczywiście pływają krokodyle i jest niebezpiecznie. Chłopak nurkuje i na dnie znajduje wcześniej wspomniany medalion. Czarownik w środku stał się dżinem i miał spełnić jego 3 życzenia. Oczywiście, Alex o niczym nie wiedział i wszystko wyszło w praniu. Skończyło się w szpitalu, gdzie odwiedzili go najlepsi przyjaciele- Matt i Rachel. Dalej było coraz ciekawiej. Generalnie, to książka nie była jakaś szczególnie porywająca, ale nie była też nudna. Taka króciutka (bo niespełna stustronna) przygodówka. Od zawsze fascynuje mnie starożytny Egipt, więc chętnie zagłębiam się we wszelkie książki, w których występuje. Początek był dość kiepski, dialogi pospolite, ale jakoś w połowie zaczęło się rozkręcać.

   Lektura przyjemna, na jeden wieczór lub krótką podróż. Raczej nie dla kogoś, kto chce się przekonać do książek przygodowych. No, chyba, że jest to młody czytelnik, który dopiero zaczyna przygodę z książkami tego typu. W innych przypadkach, może nie zachwycić. Może zanudzić, ale też się podobać. Oceniłabym raczej jako przeciętną. Chętnie przeczytam pozostałe części, jako przerywnik między fantastyką, a kryminałami. Czyli mam nadzieję, że 2 część jeszcze w tym roku. Oby była tak samo fajna jak pierwsza, albo najlepiej lepsza. Choć rewelacji się nie spodziewam.

wtorek, 29 listopada 2016

Romans wszech czasów

I kolejna Chmielewska!

 Jej książki to mój osobisty lek na całe zło... Bardzo skuteczny.

 Ta historia zaciekawiła mnie bardzo, ze względu na kolejnego "blondyna życia", który pałęta się po życiorysie Joanny. Jednak tym razem zrobiła na mnie piorunujące wrażenie, trochę większe niż w przypadku innych blondynów życia, o których była mowa w innych powieściach tej autorki. Jako, iż jest to jedna z jej pierwszych książek, spodziewałam się tego, co najlepsze. I dostałam nawet z nawiązką!
  Joanna, jak to Joanna, oczywiście musiała się w coś wpakować. Tym razem zepsuła samochód wjechawszy nim w jakieś bagno, w dodatku w lesie, co zmusiło ją do przemieszczania się po mieście komunikacją miejską, w której ujrzała swojego blondyna... Widząc go, ubzdurała sobie, że powinien być dziennikarzem, mieć na imię Marek i być żonaty, z kobietą niezwykle piękną, która go nie kocha i nosi czarne włosy, gładko zaczesane w kok. Cóż, jak się później okazuje, niewiele się pomyliła... W trakcie jednej z takich podróży, dostrzega innego mężczyznę, który uparcie się jej przygląda rozanielonym wzrokiem. I przez kolejne 2-3, wszędzie go spotyka. Aż wreszcie, ów rozanielony osobnik, odważył się do niej podejść, przy męskich gaciach. Dlaczego akurat przy gaciach, tego nawet sama Joanna nie wiedziała. Została zaproszona na kawę w celu wyjaśnienia ciągłego wpadania na siebie. I się zaczęło... Okazało się, że w grę wchodzi iście płomienny romans, między tymże osobnikiem, a niejaką Basieńką, mającą męża potwora, który jest kryształowym obywatelem, jednakże nie chce jej dać rozwodu. Jak się okazuje, Joanna z przekrzywioną peruką i rozmazaną szminką wygląda zupełnie jak Basieńka, stąd rozanielony wyraz twarzy amanta, który był święcie przekonany, że widzi swoją ukochaną, jednak szybko zorientował się, że to nie ona, tylko inna osoba. Opowiedział historię ich miłości Joannie i złożył jej niecodzienną propozycję... Mianowicie ten pan musi wyjechać służbowo, a żyć nie może bez swojej Basieńki, dlatego chce zabrać ją ze sobą, ale nie może, bo mąż jej nigdzie z kochankiem nie puści i detektywów na nią nasyła, a tego rozwodu i tak jej nie da, więc czy może Joanna by się zgodziła udawać ją przez trzy tygodnie, przed jej mężem, za sumę 50 tysięcy złotych...? Podobno miałaby tego męża prawie nie widywać i z nim nie rozmawiać, bo prowadzą ze sobą wojnę od dawna, sypiają osobno, jedzą osobno, czas spędzają osobno, tylko pracują razem... A Joanna, jak to Joanna, oczywiście się zgodziła! Choć nie od razu. I gdyby wiedziała już wtedy, co z tego wyniknie, jej decyzja nie byłaby taka oczywista... W dzień, bez obaw mogłam się głośno śmiać, ale w nocy? W nocy tłumienie śmiechu podczas czytania przychodziło mi z niesłychanym trudem. Rudy debil za oknem i dialog o marchwi dla angorskich krokodyli z gburem, który przyniósł paczkę dla parszywego kacyka- mistrzostwo absolutne. Ale czego ja się innego spodziewałam po Mistrzyni, jak nie głośnych salw śmiechu i łez połączonych z bólem brzucha, tymże spowodowanych? Co się uśmiałam, to moje. I wyszło mi to nie tylko na dobre, ale i na jeszcze lepsze. W trakcie książki wyszło mnóstwo niedorzecznych sytuacji, które skutecznie ogłupiały bohaterów, a u mnie powodowały ataki wesołości. Szczególnie, w przypadku zawartości paczki dla kacyka... Sama postać blondyna życia również była intrygująca i pozostała taka do samego końca, szczególnie, gdy latał w Sopocie za tą idealną heterą z krzywymi paznokciami u dłoni... Szczególnie, gdy w grę wszedł przemyt dzieł sztuki, o czym Joanna postanowiła donieść na milicji, która patrzyła na nią jak na skończoną wariatkę, słysząc jej historię... I jak się okazuje, słusznie! Choć właśnie to wariactwo po raz kolejny pomogło w rozwiązaniu sprawy i nie wiadomo, czy bez niego także by się to udało.
 
  Podsumowując, mam kolejną ulubioną książkę. I to chyba wystarczająca rekomendacja, aby jak najszybciej po nią sięgnąć i wciągnąć się w wir szaleństwa, w obcym domu, w przebraniu, udając jakąś babę wraz z Joanną, prawda?

niedziela, 27 listopada 2016

Noc Kupały

  Tyle miesięcy czekania...
Aż nadszedł 23 listopada, dzień premiery. I mam! I po trzech tygodniach książkowego kaca po lekturze "Tylko martwi nie kłamią" Bondy, pochłonęłam w jeden dzień...

  Jako iż jest to kontynuacja mojej ukochanej "Szeptuchy", czyli drugi tom cyklu "Kwiat paproci", to wiedziałam, czego mogę się spodziewać. Nie wierzyłam, że ta książka może mnie zawieść. I nie zawiodła, o nie. A nawet dała więcej, niż się spodziewałam.

  Wielkim plusem jest to, że drugi tom zaczyna się w momencie, w którym kończy się pierwszy, w tej samej scenie. Kolejnym olbrzymim plusem jest rozbudowanie wizji Gosi, dzięki którym dowiadujemy się więcej o Mieszku i jego życiu. No i pojawia się Ote... Cóż, nie będę ukrywać, że mocno namiesza. Między kochanków wedrze się chorobliwa zazdrość i potrzeba posiadania drugiej osoby na własność. Jednak... czy pokona to miłość? I czy... czy to w ogóle jest miłość? To pytanie wielokrotnie będą musieli zadać sobie Gosia i Mieszko. W tej części poznajemy lepiej także szeptuchę Jarogniewę i Mszczuja. Poznajemy lepiej ich przeszłość, zaczynamy rozumieć postępowanie. Zatracamy się w akcji, która przyspiesza na każdym kroku. Pojawiają się nowi bogowie, trwa walka o kwiat paproci, a Kupalnocka tuż tuż... Robi się niebezpiecznie. Bardzo niebezpiecznie. Gosia może stracić życie przez zaufanie niewłaściwej osobie. Pojawiają się fanatycy bogini Mokosz i kolejne nadprzyrodzone istoty. Wiele razy wstrzymywałam oddech. Wiele razy serce podchodziło mi do gardła w oczekiwaniu. Nie chcę, zdradzać, co się będzie w tej części działo, bo to mija się z celem. Cóż, słowiańskie bogi przemówiły, zatem powiem jeszcze tylko, że cholernie warto dowiedzieć się, jak potoczyły się dalej losy bohaterów "Szeptuchy" i sięgnąć po tę powieść.

  Z wypiekami na twarzy i ogromnym żalem, że tyle jeszcze czasu, czekam na kolejny tom. W przypadku "Szeptuchy" mówiłam, że to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam. Z czystym sumieniem "Noc Kupały" również będę nazywać takim mianem. Jestem zachwycona, równie mocno co wcześniej.

niedziela, 6 listopada 2016

Tylko martwi nie kłamią

  Druga książka Katarzyny Bondy, która wpadła w moje łapki.

 "Tylko martwi nie kłamią" jest drugim tomem serii z Hubertem Mayerem, psychologiem śledczym. Pierwszym tomem, "Sprawą Niny Frank" byłam oczarowana, zatem po tej części także spodziewałam się wiele. Czy się zawiodłam? O tym za chwilę.

   Na wstępie zacznę od tego, że treść tej książki uzupełniła niedopowiedzenia z poprzedniej, co pozwoliło mi bardziej docenić "Sprawę Niny Frank" i utwierdziło mnie w przekonaniu, że aby być w pełni nimi zachwyconym, trzeba przeczytać wszystkie. Najbardziej ucieszyłam się z wyjaśnienia (choć niedosłownego) zakończenia wyżej wspomnianej powieści, które skrytykowałam w recenzji o tejże książce. Konkretnie chodzi mi o ukazanie zdarzeń w alternatywnej rzeczywistości, co było dla mnie kompletnie niezrozumiałe. Teraz na szczęście jest inaczej.
  Co do akcji- pierwsze kilkadzieścia stron dotyczących miejsca zbrodni, znalezienia ciała i całej procedury z tym związanej, w których poznajemy prokurator Weronikę Rudy i podinspektora Waldemara Szerszenia, którzy się ze sobą przekomarzają, nie wciągnęły mnie. Może dlatego, że nie było tam Mayera... Który jednak wreszcie się pojawił i sprawił dość komiczne wrażenie swoim ubiorem. Na wstępie zagiął panią prokurator, na której zrobił ogromne wrażenie, jednak okazało się, że Hubert nosi obrączkę, co zmieniło nastawienie Weroniki z przyjaznego na wrogie i zimne. I chyba właśnie dlatego tak bardzo ją polubiłam. Pani Bonda opisując przebieg znajomości tych dwóch postaci, mocno zabawiła się moimi emocjami. Kiedy już byłam pewna tego, jak teraz potoczą się ich losy, czy się do siebie zbliżą, czy nie- autorka zbijała mnie z tropu. Podobnie było z poszukiwaniem mordercy śmieciowego barona. Kiedy już byłam pewna, kto nim jest, na sprawę były rzucane zupełnie nowe światła i ta osoba przestawała pasować. Aby było jeszcze weselej, uwierzyłam mordercom z obydwu spraw, że są niewinni, bo dlaczego nie. Przecież na pewno się nie mylę! Byłam z siebie dumna, że tak szybko rozwiązałam tę zagadkę, że tak wszystko sobie ładnie poukładałam. A tu taka niespodzianka... A o jakich mordercach mowa?
1. Sylwester 1990-1991 r. zabójstwo bardzo bogatego Żyda na tle rabunkowym.
2. Majówka 2008 r. zabójstwo właściciela ogromnej, międzynarodowej korporacji zajmującej się śmieciami z POZOROWANYM tłem rabunkowym.
Co zatem było tym prawdziwym motywem? Kim był ów śmieciowy baron? Co miał na sumieniu? Co go łączy ze sprawą śmierci Żyda sprzed siedemnastu lat? Dlaczego obu zabójstw dokonano w tym samym lokalu? I co ma z tym wszystkim wspólnego dwudziestodolarówka? Wraz z przebiegiem śledztwa utwierdzamy się w przekonaniu, że tylko martwi nie kłamią, a żywi często przybierają maskę, chcąc zataić prawdę.
  Wiele zaskakujących zwrotów akcji, wiele szczegółów z życia bohaterów. Z każdą kolejną stroną coraz bardziej zbliżałam się do Weroniki, jednocześnie coraz lepiej rozumiejąc Mayera i coraz bardziej lubiąc Szerszenia. Jednak każde z nich zdenerwowało mnie przynajmniej raz, co sprawiło, że wydają się jeszcze bardziej realni. Bo przecież nikt nie jest kryształowy. Bardzo spodobał mi się także opis Śląska i ukazania jego warstw, różnorodności. Podobało mi się wplatanie gwary śląskiej w wypowiedzi, co dodawało autentyczności całości. Ogromny plus za to. Jednak pani Kasia wprowadziła też pewien manewr, który bardzo mi się nie podobał, a mianowicie- zakończenie. Nie tak wyobrażałam sobie koniec tego etapu w życiu bohaterów. Nie tak wyobrażałam sobie ich dalsze losy.

  Jak zatem oceniam? Wysoko. Nawet bardzo. I już teraz wiem, że po lekturze "Florystki", ostatniej części będę bardzo tęsknić za Mayerem i jego chłodem, jego rozterkami i uwielbieniem do piegów. Mimo, że zakończenie zagrało mi na emocjach, że mam kilkudniowego "książkowego kaca" i nie jestem wstanie zacząć żadnej nowej książki, to jestem pod pozytywnym wrażeniem. Dostajemy tutaj wachlarz rozbudowanych psychologicznie postaci, które grają z nami w swoją grę i nie możemy być w 100% pewni ich kolejnego kroku. W zasadzie, to niczego nie możemy być pewni. Nie możemy im ufać. Możemy jedynie chłonąć każde słowo i z wypiekami na twarzy i sercem w gardle czekać, co będzie dalej.

niedziela, 9 października 2016

Więcej czerwieni

  Drugi tom sagi o policjantach z Lipowa i okolic, drugie spotkanie z autorką. Jak zatem wypadło? Czy było równie emocjonujące, co pierwsze?

Na Poznańskim Festiwalu Kryminałów GRANDA miałam okazję spotkać Panią Kasię, zamienić z nią parę słów i przede wszystkim, posłuchać co ma do powiedzenia. Spotkanie wspominam bardzo dobrze i z miłą chęcią przyznaję, że jeszcze bardziej zbliżyło mnie do jej twórczości. Zatem chwilę później zabrałam się za swój już podpisany egzemplarz.

 Obezwładniający upał. Lato w pełni, krajobraz zastygły bez ruchu. Żniwa. I dwa ciała młodych kobiet. Już na samym wstępie dowiadujemy się od samego mordercy, że ciał było więcej, kilka lat wcześniej. Dowiadujemy się, że zależy mu na włosach ofiar i, że zabija tylko osoby z najstarszego na świecie zawodu. Dlaczego? Tego nie wiemy do samego końca.
  W tej części mamy styczność z ośrodkiem wypoczynkowym Słoneczna Dolina, Kliniką Pomocy Psychologicznej i Psychiatrycznej Magnolia, szkoła w koloni Żabie doły i samą kolonią Żabie Doły, której nie lubią mieszkańcy Lipowa i przede wszystkim- spędzamy czas wraz z Danielem i Klementyną na komisariacie w Brodnicy, a nie w rodzinnej wsi głównego bohatera. Poznajemy bliżej Klementynę Kopp. W pierwszej części była dynamiczna, bezkompromisowa, wyrazista, zapracowana, zimna, mówiąca z prędkością karabinu maszynowego. Brzydka, ale niezawodna- jak zwykła powtarzać. W drugiej części niby jest wciąż sobą, ale jednak... jednak coś jest inaczej. Poznajemy  g e n e z ę  jej zachowania. Jej osobowości. Poznajemy jej uczucia, rozterki, problemy, pustkę. Tęsknotę i ból po stracie. I nowe zauroczenie, którego komisarz Kopp nie umie znieść. "Jesteś komiczną, starą babą, Kopp!"- te słowa na długo utkwiły mi w pamięci. Stała mi się bliższa, niż jakakolwiek inna postać z tej serii. Daniel także jest wciąż ten sam, choć jakby trochę bardziej zagubiony. Zaczynają mu się problemy w związku z Weroniką Nowakowską, które dodatkowo komplikują trzeźwe myślenie w sprawie morderstw. Szczególnie, że ginie kolejna osoba. I jeszcze jedna. W dodatku podejrzany.
  Poznajemy tu także nadkomisarza Wiktora Cybulskiego, który jest znawcą wina i fanem wytrawnej kuchni z serami na czele, zawsze maksymalnie elegancki i elokwentny. Podejrzewa żonę o zdradę z dyrektorem szkoły. Czy ma rację? A może jego żona ma coś wspólnego z makabrycznymi mordami? Morderca igra. I z bohaterami i z czytelnikiem. Nikt go nie podejrzewa. Do czasu. Ja sama zaczęłam podejrzewać tę osobę późno, w dodatku nie do końca poważnie. Jednak ewentualność cały czas gdzieś była i z czasem przerodziła się w fakt i szczerą prawdę. Emocjonujące zakończenie, które nie pozwala odłożyć książki ani na chwilę, póki wszystko się nie ułoży. Przyłapałam się na tym, że przez prawie całą scenę w piwnicy wstrzymywałam oddech. Jednak więcej na temat zakończenia nie zdradzę.

  Po raz kolejny dostajemy rewelacyjną powieść z cholernie rozbudowanymi wątkami psychologicznymi, obyczajowymi zamkniętymi w konwencji klasycznego kryminału. Każdy ma coś do ukrycia, każdy ma swoje problemy i troski. Emocje. Nawet, najwięksi twardziele, których także niemało się pojawia w książce.

 Może i się powtórzę, ale to ponownie jedna z najlepszych książek, jakie czytałam i uważam za obowiązkową pozycję na liście każdego wielbiciela kryminałów. Chylę czoła po raz wtóry i już zabrałam się za trzecią część. I wiem, że mnie nie zawiedzie!

czwartek, 15 września 2016

Proroctwo sióstr

  Kiedyś przeczytałam o tej powieści na lubimyczytać.pl i uznałam, że zapowiada się świetnie, więc wylądowała na półce "chcę przeczytać". I zapomniałam.

   I w tegoroczne ferie zimowe trafiłam do księgarni z tanią książką i ujrzałam ostatni egzemplarz za 12 zł... I wtedy mi się przypomniało. Zatem, rzecz jasna, nie mogłam przegapić takiej okazji i książka po kilku minutach stała się moją własnością. Cierpliwie czekała na swoją kolej na półce, ale po dwóch miesiącach pożyczyła ją ode mnie ciocia i odzyskałam ją dopiero w sierpniu i dopiero pod koniec mogłam się za nią zabrać. Ale co to była za powieść! 

  
   XIX wiek, pogrzeb ojca zmarłego w tajemniczych okolicznościach. Nad grobem stoją dwie bliźniaczki- Lia i Alice. Towarzyszy im także ich ciotka Virginia, młodszy brat Henry, jego opiekun, a zarazem woźnica oraz James, ukochany Lii. Dziewczęta właśnie zostały sierotami. W wieku ledwie 16 lat... Jednak, jak się później okaże, to ich najmniejszy problem. 
  Sprawy komplikują się, gdy Lia za sprawą Jamesa, odkrywa treść starożytnego Proroctwa. Przepowiedni, która stawia przeciw sobie całe pokolenia sióstr. Początkowo nic z tego nie rozumie, lecz w dniu pogrzebu na jej nadgarstku pojawia się niepokojące znamię... Lecz czy tylko ona je ma? Autorka dobrze oddała realia epoki i życia majętnych ludzi tamtych czasów, a pierwszoosobowa narracja Lii, rewelacyjnie buduje klimat i napięcie. W dalszej części powieści poznajemy wraz z jedną z bliźniaczek i jej przyjaciółmi dalsze części przepowiedni. Coraz lepiej rozumiemy jej sens. Dociera do nas, że wraz z Amalią balansujemy po krawędzi Życia i Pustki, snu i jawy, prawdy i kłamstwa. Zdajemy sobie sprawę, że się myliliśmy, że to, co od początku wydawało się nieskazitelnie dobre, zawiera w sobie Zło. A to, co było okrutne, przebiegłe i złe- ma w sobie Dobro. Jednak, które zwycięży? Która z sióstr znajdzie pierwsza wszystkie Klucze? Czy Samael dostanie się do  n a s z e g o  świata wraz z Duszami i nastanie Chaos? Apokalipsa? KONIEC ŚWIATA!? 
Jednak nie dowiemy się tego w tej książce. Będziemy stopniowo zbliżać się do ostatecznej walki, do etapów poprzedzających ją, do trudnych wyborów... Jednak nie dowiemy się tego w tej książce. Jest to pierwsza część trylogii. Czyli ostateczność nadejdzie dopiero w "Kręgu ognia". Jednak... Czy warto sięgnąć po tę i kolejne dwie książki? Zdecydowanie TAK. 

  Jestem absolutnie zachwycona nie dość, że samą powieścią, to jeszcze jej cudownym wydaniem... Gładka, czarna okładka z śliską "nakładką" tworzącą drugą okładkę, z wizerunkiem kamiennych bliźniaczek, z czerwoną różą na ramieniu jednej z nich... Obie budzą niepokój, skrajne, lecz silne uczucia. A w środku- co? Gruby papier, stylizowany na stare, lekko pożółkłe stronnice. Każda ozdobiona cierniami. Cudo! 
  Starożytne proroctwo, nawiązania do Biblii i mitologii celtyckiej, XIX wiek, tajemnica, groza, niepokój... Czego chcieć więcej od dobrej pozycji, która napisana jest w stylu powieści gotyckiej, uprawianej na przełomie XVIII i XIX wieku? Według mnie, książka cholernie działa na emocjach i umyśle, wpływa na postrzeganie swojego rodzeństwa i sprawia, że niepokoimy się i nasze samopoczucie fizyczne i psychiczne zmienia się w dziwny sposób. Michelle Zink odwaliła kawał rewelacyjnej roboty, a jej dzieło z dumą zapisuję na liście ulubionych książek oraz tych, które na mnie wpłynęły. Zostałam wręcz zmuszona do refleksji nad swoim życiem. Po tej lekturze nie miałam innego wyboru. Może dlatego, że sama mam siostrę? Może dlatego, że też mam znamię, które nie jest ze mną od zawsze? Może dlatego, że w dodatku też mam zielone oczy jak Lia? Nie wiem. W każdym razie, miewam ataki histerii na myśl, że nie mogę od razu pochłonąć pozostałych tomów, bo po lekturze pierwszego, miałam łzy w oczach, co do tej pory ani razu nie miało miejsca. Bo to nie były łzy wzruszenia, o nie. To było coś... innego. Rezygnacja i ogromny żal, z domieszką strachu, wściekłości i ukojenia.
  Tak, to stanowczo trzeba przeżyć.

Sprawa Niny Frank

 Bonda to, Bonda tamto, Bonda jest super, Bonda bla bla bla. A kim w zasadzie jest Bonda? 

  Otóż, Pani Bonda ma na imię Katarzyna i zajmuje się pisaniem kryminałów z Hubertem Mayerem, psychologiem śledczym w roli głównej. Do tej pory tylko o niej słyszałam, zresztą, wiele dobrego, ale nie miałam okazji zapoznać się z jej  s ł o w a m i, choć bardzo mnie korciło. Zatem sięgnięcie po "Sprawę Niny Frank" to była tylko kwestia czasu. 

I stało się. 

  Hubert Mayer jest świetnym śledczym, a jeszcze lepszym kryminologiem. Jednak jest w całości oddany pracy, co rzutuje na jego życie rodzinne i małżeństwo, które właśnie przeżywa absolutny kryzys i ma się skończyć rozwodem. Wiedząc o tym, szef wysyła go na "urlop" do Mielnika nad Bugiem- małej wsi przy granicy polsko-białoruskiej. Dlaczego? Ponieważ mieszkająca tam wielka gwiazda polskich seriali, Nina Frank została zamordowana i znaleziona w swoim domu. Zapowiadało się rutynowe śledztwo; podejrzany, który odkrył ciało był, jego odciski i ślady nasienia były, motyw teoretycznie był, przeszłość kryminalną miał... Zatem, co poszło nie tak? W zasadzie, to absolutnie wszystko. Zrobiła się z tego ogromna sprawa, którą cholernie ciężko było rozwiązać bez wręcz wcielenia się w ofiarę. Bez poznania jej jako osoby; nie tej sprzed kamer telewizyjnych i wywiadów, tylko tej, którą była we własnym domu, sama przed sobą. Kim była w poprzednim "życiu". Dlaczego zrobiła to, co zrobiła. Co wydarzyło się w jej przeszłości. Kto ją  s t w o r z y ł. Kobieta, jak się okazuje niejedną ma twarz... 
  Ukazuje się nam tutaj obraz prawosławnej wsi, której historia sięga czasów, gdy tereny te znajdowały się na terenie jednego, a nie dwóch państw. Ukazuje się nam tutaj obraz ludzkiej osobowości, na której wykreowanie się wpływa wiele, cholernie wiele czynników. Każdy ma coś, czego powinien się wstydzić, każdy ma jakąś słabość. I... każdy chciałby ukryć to, czego się wstydzi. Autorka rewelacyjnie kreśli postacie z krwi i kości, które tak jak i my, są podatne na wpływy innych; są wadliwe i po prostu ludzkie.

   Powieść czyta się błyskawicznie, nawet nie wiem, kiedy ją skończyłam. Język świetny, pomysł jeszcze lepszy. Byłam mile zaskoczona nawiązaniem do run nordyckich i mitologii celtyckiej. Chwilami jednak miałam coś w rodzaju odczucia chaosu, czy jakkolwiek by tego nie nazwać, jednak nie umniejsza to jakości treści. Raczej dodaje jej charakteru. Chociaż, zakończenie, czyli ukazanie świata przedstawionego w alternatywnej rzeczywistości nie było dla mnie do końca zrozumiałe, ale cóż, może po prostu jestem za mało wnikliwym czytelnikiem. Mimo to, książka jak najbardziej na plus, pierwsze spotkanie uważam za bardzo udane, w kolejce czekają kolejne powieści tejże autorki, którą teraz z czystym sercem i bez żadnego „ale” mogę nazwać jedną z lepszych polskich pisarek. 

poniedziałek, 5 września 2016

Lesio

  Ostatnio borykam się nie dość, że z brakiem internetu, to jeszcze z brakiem czasu i przede wszystkim- lenistwem w kwestii pisania. Dlatego czas nadrobić.
  
Dlatego znów Chmielewska. 

  "Lesia" zaczęłam czytać w zeszłe wakacje, jednak z powodu zmienności nastrojów na konkretne gatunki i potworna chęć milionowego sięgnięcia po sagę o Wiedźminie Pana Sapkowskiego (swoją drogą, mojego drugiego niekwestionowanego mistrza), "Lesio" szybko powrócił znów na półkę, choć przeczytałam ledwo dwadzieścia kilka stron. Cierpliwie jednak czekał, aż doczekał się kolejnego podejścia na wiosnę. Bezcenne były miny ludzi, gdy czytałam jadąc tramwajem, nie mogąc tłumić śmiechu. Jednak znów odłożyłam książkę, nawet nie pamiętam dlaczego. Jednak w sierpniu nastąpił wielki powrót! I przepadłam na dobre. I na jeszcze lepsze.

   Polska, lata 70. Lesio, tytułowy bohater jest architektem, którego wszyscy mają trochę za niedojdę, a który notorycznie się spóźnia do pracy. Personalna o imieniu Matylda co rano podtyka mu pod nos książkę spóźnień, a Lesia trafia dosłownie szlag. Wpada zatem na genialny pomysł, aby zamordować personalną, ponieważ przestanie się spóźniać jest w jego oczach niewykonalne... Inna kwestia czy cokolwiek z tego wyjdzie. Bieg wydarzeń, dialogi, niebanalne, wyraziste postacie i przede wszystkim humor- to aspekty tej książki, które sprawiły, że śmiałam się bardziej, niż kiedykolwiek w życiu. Bo, choć przeczytałam wiele książek, to z czystym sumieniem mogę uznać właśnie tę za najzabawniejszą. Zresztą, nie tylko ja. :) Generalnie to cały personel biura zaczyna uważać Lesia za wariata i trochę się go boją, ale jak mówią, szaleństwo jest zaraźliwe... W szczególności można to dostrzec podczas realizacji planu zespołu, aby napaść na pociąg i przechwycić rysunki i plany ośrodków turystycznych wysłane na konkurs przez znajomego jednego z pracowników. W szczególności, gdy kilka garbatych postaci rozpala ognisko na środku torów kolejowych na odludziu, a jeden z nich, biegnie po torach z pochodnią, centralnie przed pociągiem i w pewnym momencie gubi garb... No po prostu mistrzostwo! A później dołącza do nich Duńczyk, który bardzo się stara mówić po polsku, ale mu wychodzi kał basa, a cały personel do reszty przez to głupieje. Ale! Nie ma tego dobrego, coby na dobre nie wyszło. Wszyscy trafiają w inne miejsce w Polsce z zadaniem realizacji projektów. Ale i tu pojawia się problem, mianowicie burmistrz z ambicjami na uczczenie rocznicy zamknięcia lub otworzenia kopalni (tego nikt ostatecznie nie wiedział) za pomocą przedstawienia oraz matrycą z przedwojennymi planami kanalizacji, które były diabelnie potrzebne architektom, a on jej strzegł jak oka w głowie i za nic nie chciał oddać... Zatem to, co się potem stało i jak się dalej potoczyło, można się dowiedzieć tylko i wyłącznie sięgając po "Lesia". To po prostu trzeba przeczytać. 

   Na początku byłam zmartwiona tym czytaniem na raty, ale jak się okazało, moja babcia, która zaraziła mnie miłością do Chmielewskiej, również za pierwszym razem czytała w ten sposób. Odetchnęłam zatem z ulgą i z uznaniem stwierdziłam, jak świetnie został nakreślony przez autorkę obraz Polski z lat 70, gdzie PRL wręcz kwitł. Ta książka to idealny wybór na jesienną chandrę, złą pogodę, ciężki okres w szkole albo pracy, lub po prostu na chwilę relaksu i naładowania akumulatorów odpowiedzialnych za dobry humor.

czwartek, 4 sierpnia 2016

Upiorny zegar

  Pierwsze spotkanie z francuskim mistrzem grozy. Jest nim Maxime Chattam, autor głośnej "Trylogii zła". Jednak czy było udane?

  Od kilku lat marzą mi się studia na wydziale kryminologii, lecz z powieściami, w których króluje, do tej pory styczności jakoś nie miałam... Aż do "Upiornego zegara". Autor, jak się okazuje, przez rok studiował tenże cudowny kierunek, więc spodziewałam się wiele. I nie zawiodłam się, ani trochę!


   Paryż, rok 1900. Czas Wystawy Światowej, która ma być uwieńczeniem całej rewolucji przemysłowej i spektakularną demonstracją potęgi człowieka, którego dziełem jest to wszystko.

Pisarz, dwudziestoośmioletni Guy de Timée przytłoczony własnym sukcesem oraz osaczony przez wydawców i swoich fanów, postanawia uciec od żony i córki i zacząć nowe życie, pod nowym nazwiskiem. Zamieszkuje na poddaszu domu publicznego, z którego szefową oraz pracownicami szybko się zaprzyjaźnia. Jednak sielanka nie trwa długo, bo Guya nadal ściga teść, a w mieście zaczyna się fala bardzo brutalnych, a zarazem spektakularnych morderstw. Ginie także jego przyjaciółka. Wraz z piękną kurtyzaną Faustine i młodym inspektorem policji, starają się stworzyć portret psychologiczny mordercy, którego nazywają Hybrisem, aby poprowadzić śledztwo na własną rękę, gdyż paryska policja nie robi nic. 
   Poznajemy tu inny Paryż, niż dotychczas. Nie jest to miasto miłości, o nie. Jest to obraz nędzy, brudu i smrodu, kontrastującego z bogatymi, zadbanymi dzielnicami. Są to domy publiczne na każdym kroku i tabuny turystów z całego świata, przybyłych na Wystawę. I odór gnijących zwłok. Akcja bardzo wciągająca, szybko zaczyna się coś dziać. Cholernie spodobała mi się proza pana Chattama i to, w jaki sposób buduje napięcie. Skojarzyło mi się z prozą mojego ukochanego Simona Becketta. Świetnie napisane. 
    W zasadzie, to właśnie sposób formułowania wypowiedzi Chattama sprawił, że już na początku książki wiedziałam, że to nie będzie moje ostatnie spotkanie z tym autorem. Jak dla mnie- geniusz. Nowy ulubiony autor. Cholernie polecam wszystkim miłośnikom thrillerów, kryminałów, jak i fascynatów XIX wieku i profilowania. 

niedziela, 31 lipca 2016

Opactwo Northanger

   Uwielbiam Jane Austen, kocham "Dumę i uprzedzenie". Lecz z "Opactwem Northanger" do tej pory styczności nie miałam. Aż do pewnego dnia, w którym dopadłam książki Pani Austen w pięknych, kwiatowych wydaniach, z serii "Angielski ogród". Cudownie prezentowały się na mojej półce! Tak bardzo, że ostatnio postanowiłam sięgnąć właśnie po "Opactwo".

   Znając możliwości autorki, byłam bardzo ciekawa treści. Recenzje czytelników były niezwykle różne; jedni się zachwycali, inni nudzili, kolejni narzekali, a ostatnim było wszystko obojętne. A co ze mną?
  Powieść zaczyna się, gdy mała, wyjątkowo brzydka Katarzyna Morland zaczyna dorastać. Z czasem staje się nawet ładna, w dobre dni. Gdy ma 17 lat, wyjeżdża do Bath (które pełni funkcję czegoś w rodzaju miejscowości uzdrowiskowej) wraz z przyjaciółmi rodziny, państwem Allen. Na miejscu poznaje rodzinę Thorpe i bardzo szarmanckiego młodzieńca, pana Tinleya, któremu zostaje przeznaczona jako partnerka do tańca. Rozmawiają, śmieją się, bla bla bla, następnego dnia go nie ma. Katarzyna myśli o nim non stop, nawet, gdy poznaje Izabellę Thorpe, siostrę najlepszego przyjaciela swojego starszego brata. Od razu zostają najserdeczniejszymi przyjaciółkami na śmierć i życie, a po tygodniu przyjaźni są w stanie za sobą skoczyć w ogień. A Katarzyna uświadamia sobie, że jest zakochana i bardzo przeżywa to, że nie widzi swojego ukochanego. Dalej ukazują nam się kolejne, rozmaite bale w Dolnych i Górnych Salach Asambalowych, spektakle w teatrze oraz przechadzki w pijalni wód. I liczne nawiązania do powieści gotyckich, w których namiętnie zaczytywała się Katarzyna. Do tego dochodzą jeszcze inne perypetie miłosne i niemiłosiernie denerwujący (przynajmniej mnie) bohaterowie pod postacią rodziny Thorpe. Akcja się wlecze i irytuje przez 3/4 książki, aż do momentu wyjazdu do tytułowego opactwa. Wtedy już się zaczyna trochę dziać; wielkie zamczysko, sekrety, generał skrywający mroczną tajemnicę, podejrzenia o brutalnej zbrodni i spisku, nieprawdziwe historie, nowa przyjaźń, poznanie sekretu rodziny, zerwane zaręczyny, zerwana przyjaźń, cios poniżej pasa, łzy, pożegnanie, niebezpieczna droga i dwa śluby.

  I to właśnie ta ostatnia część ratuje całość. Książka nie zachwyca, lecz ogólnie mi się podobała. Nie żałuję, że ją przeczytałam, choć baaaardzo długo mi to zajęło (a ma tylko, o zgrozo, 240 stron). Momentami była nawet zabawna. Poleciłabym ją raczej fanom klasyki literatury, aniżeli nowicjuszom, gdyż mogliby się zniechęcić i nie dobrnąć do ratującego powieść końca.

czwartek, 14 lipca 2016

Najstarsza prawnuczka

  I znów Chmielewska.

    Każdy mistrz oraz mistrzyni, miewa w swoim życiu lepsze i gorsze momenty. Przed sięgnięciem po "Najstarszą prawnuczkę" zapoznałam się z opiniami na jej temat. Zdecydowana większość była niepochlebna. Gadanie typu "Mało Chmielewskiej w Chmielewskiej", "Flaki z olejem" i tak dalej. Jednakże, były również osoby oczarowane i zachwycone. A ja, jak to ja, najpierw muszę sprawdzić i poznać, nim ocenię, zatem ów książka towarzyszyła mi przez ostatnie kilka dni. A raczej nocy.

   Akcja zaczyna się w dwudziestoleciu międzywojennym, gdy Matylda postanawia napisać swój testament, a jej mąż Mateusz jej w tym przeszkadza. Ostatecznie dochodzi to do skutku, mija jakiś czas, oboje umierają, a testament musi pozostać zrealizowany. Wszystko jest jasne i zrozumiałe, syn dostaje to, córka to, wnuczki tamto i tak dalej. Każdy wymieniony z imienia. Poza jedną osobą. Najstarszą prawnuczką, której ma przypaść dwór w Błędowie i puzdro z pamiętnikiem prababci. Najstarszą prawnuczką okazuje się głupia, nierozsądna i lekkomyślna Hanna, która z własnej głupoty umiera w młodym wieku. Zaraz po niej najstarsza jest jej młodsza siostra Justyna- całkowite przeciwieństwo starszej siostry, ucieleśnienie największych możliwych zalet. Jednakże nigdzie nie można znaleźć ów pamiętnika. Mija wiele czasu i nic. Aż nadchodzi ślub Justyny, na który trzeba ugotować bigos. Aby tego dokonać, trzeba udać się do piwnicy po kapustę. Uczyniła to jedna ze służących i co zastała? Wielkie, czarne, piekielnie ciężkie puzdro, które przyciska beczkę z kapustą, miast kamienia. I tutaj następuje wielkie zamieszanie jak je zdjąć, bo strasznie ciężkie, skąd wziąć kamień na zastępstwo i tak dalej. A tu ślub jeszcze przecież! Ostatecznie wszyscy o tym zapominają, a Justyna wyjeżdża w długą podróż poślubną po Europie. Niedługo po powrocie, całą rodzinę zastaje druga wojna światowa. I tak ostatecznie do spadkowego dziennika, kobieta zasiada dopiero po 12 latach od otworzenia testamentu. Krótko przed rozpoczęciem lektury, najstarsza prawnuczka Matyldy, z Błędowa przywozi sekretarzyk Panny Dominiki, dalekiej kuzynki Matyldy, która pełniła rolę gospodyni w dworze. Znajduje wewnątrz mnóstwo rachunków oraz... pamiętnik. Zapiski zaczynają się w obu diariuszach w drugiej połowie XIX wieku. Poznajemy je przez 3/4 książki, w międzyczasie dowiadując się o codzienności rodziny Justyny i wszystkich wydarzeniach z tym związanych. Kogoś, kto nie jest zainteresowany historią choć w małym stopniu, lektura może śmiertelnie nudzić, gdyż jest dość monotonna, aczkolwiek bogata w smaczki z mojej ukochanej epoki. Główna bohaterka czyta to wszystko przez 25 lat, z przerwami, bardzo długimi chwilami, bo jak się okazuje, prababcia pisała jak kura pazurem, więc musiała to wszystko przepisywać, aby móc zapoznać się z całością. Okazało się, że Pani Matylda ukryła spadek po swojej babci, który był skarbem z czasów Napoleona... Dała Justynie wskazówki, jak go odszukać. Ale Justyna umarła i całą robotę z ponownym czytaniem obu pamiętników, szukaniem zaginionych kluczy, których zastosowanie wyszło wraz z tajemniczą korespondencją ukrytą w obrazie oraz odszukanie owego napoleońskiego spadku, przekazała swojej wnuczce Agnieszce. Owa wnuczka, studentka historii swoją drogą, związana ze studentem prawa, próbuje odzyskać dwór w Błędowie, po wojnie przejęty przez państwo, aby odszukać tajemniczy skarb, o ile jeszcze w ogóle istnieje... Ale na jej drodze staje Pan Pukielnik. Trzeci z kolei w dodatku, gdyż i jego ojciec i dziadek, lata przed nim o skarbie słyszeli i podstępem chcieli z Błędowa wykraść, za co między innymi Matylda zabroniła ich wpuszczać, czego Panna Dominika nie rozumiała, więc nie dotrzymała... I jak tak, jak wcześniej przez treści tych pamiętników, akcja była dość mozolna i monotonna (choć dla mnie, pasjonatki historii XIX wieku bardzo ciekawa), to jak po zakończeniu ich ruszyła z kopyta, tak w momencie, w którym dodarłam do trzeciego Pukielnika, to zrobiło mi się jednocześnie zimno i gorąco. Przepadłam bez reszty. Nagle poczułam, jakby to o moją rodzinę chodziło, o mojego ukochanego, skarb, który muszę odnaleźć osobiście. Nie mogąc się oderwać, rozszalała w emocjach, skończyłam czytać o 5 rano. Długo nie mogłam ochłonąć po lekturze. Ogarniało mnie jednocześnie błogie szczęście i żal, że w mojej rodzinie nie zachowało się żadne słowo pisane tego typu...

   W zasadzie, to minęła prawie doba, a ja jeszcze nie przyszłam do siebie. Nadal żyję całą akcją, myślę o niej, zastanawiam się co będzie dalej, jak życie się potoczy, ale także książka wpłynęła na moją teraźniejszość. Cudowny powrót do moich ukochanych czasów, w których szalenie mocno chciałabym żyć, postanowienie, że jeśli w przyszłości urodzę córkę- koniecznie musi mieć posag oraz natchnienie do pisania dla przyszłych pokoleń, aby mogły zgłębić historię w codzienny, przystępny sposób, a nie ten okropny, podręcznikowy. Zatem, chyba warto zapoznać się z treścią tejże powieści, prawda?

piątek, 8 lipca 2016

Porwanie

  Czas na moją mistrzynię!

   "Porwanie" było kilka lat temu moim pierwszym spotkaniem z autorką. I od tego spotkania rozpoczęła się ogromna miłość. Po czasie i przeczytaniu także jej wcześniejszych książek, szczególnie tych pierwszych, mam porównanie. I tak, uważam, że te najwcześniejsze powieści są najlepsze. Jednak... Jednak "Porwanie" jest inne. Jest równie dobre, jak poprzedniczki z wcześniejszych dekad. I nie jest to kwestia tylko sentymentu.
   Wyobraźcie sobie, że siedzicie we własnym salonie, we własnym domu, gracie w brydża ze starymi znajomymi, a nagle drzwiami i oknami wpadają antyterroryści twierdząc, że jest tu przetrzymywana osoba, która tak naprawdę nie istnieje, bo to Wasz pseudonim literacki... Sprawa nie jest jasna, lecz bardzo podejrzana. Ostatecznie Wy wraz z przyjaciółmi oraz dwoma przedstawicielami służb mundurowych po cywilu, spędzacie długie godziny przy stole zasypanym kartami, jecie wykwintne potrawy pokroju odgrzewanych mielonych oraz ogromnych ilości pierogów i spożywacie wszelakie napoje wysokoprocentowe, wytężając umysł w tej sprawie. Porywacze dzwonią z żądaniem okupu za Joannę Chmielewską grożąc, że odetną jej ucho, choć Joanna odebrała telefon... Kto zatem porwał kogo i dlaczego? Dialog z porywaczem o sałatce owocowej- mistrzostwo absolutne. Z biegiem czasu, dowiadujemy się kolejnych faktów, powiązań i od krawcowej, że Leszczyńska ma krótkie nóżki... Całe szczęście, jest także młoda Natalka Komarzewska, która jako nastolatka była bardzo wścibska i widziała jedną taką i jednym takim i doskonale pamięta szczegóły. Paweł ma brata przykutego do kaloryfera, czarnowłosa przyjaciółka Joanny z płomiennym charakterem lata za takim jednym, a inny palant za nią... I jeszcze jest Bolcio Skoczygaj, co pięknie zaczyna i nie kończy! Jak zwykle u mojej mistrzyni- plejada niebanalnych, wyrazistych postaci, które bawią do łez. Książka momentami zaskakująca i przez cały czas równie zabawna. Obfitująca w pomyłki i genialne pomysły bohaterów. Rewelacja!

  Jakiś czas temu wróciłam do niej, aby sprawdzić, czy nadal bawi tak samo. I wiecie co? Bawi nawet bardziej! Czytałam wiele niepochlebnych opinii, że mało Chmielewskiej w Chmielewskiej i tak dalej i tak dalej. Ale jak dla mnie, to bzdura. Kocham tę książkę i z całkowicie czyściutkim sumieniem polecam każdemu, nawet tym, którzy z kryminałami nie są za pan brat. Oto idealna okazja, aby podać sobie obie ręce, głowę, a nawet nogi. Nawet, jeśli krótkie...

czwartek, 7 lipca 2016

Szeptucha

  A teraz czas na coś, co nie jest kryminałem, tylko lekką fantastyką. Wybór padł na "Szeptuchę" Katarzyny Bereniki Miszczuk. Było to moje pierwsze spotkanie z tą autorką i pewnie się powtórzę, ale to jedna z najlepszych książek, jakie czytałam!

  Akcja rozgrywa się w naszej pięknej Polsce, jest wiek XXI, jednakże... coś jest inaczej. Mianowicie, Polska nie przyjęła chrztu, górują wierzenia słowiańskie, a krajem nadal rządzi dynastia Piastów. Perfekcyjny scenariusz! Przynajmniej dla mnie, osoby baaaardzo związanej ze Słowiańszczyzną i w kwestii zamiłowania do tradycji, kultury, historii, ale także religii.
 Główna bohaterka- Gosława Brzózka, zwana zdrobniale Gosią, właśnie ukończyła studia medyczne. Czeka ją teraz roczny staż u szeptuchy, której zawód stoi na czele służby zdrowia. Wszystko byłoby super, gdyby... Gdyby nie to, że Gosia wierzy w antybiotyki, a nie w naturalne lecznictwo, jest ateistką i cała ta, jej zdaniem, szopka związana z obchodami świąt, którym towarzyszą wszelakie rytuały, są bezsensownym idiotyzmem. Jednak z biegiem czasu, wiele rzeczy się zmienia. Kobieta spotyka najprzystojniejszego mężczyznę, jakiego w życiu widziała. Zwą go Mieszko. Ma taki królewski profil... Lecz czy nowy znajomy naprawdę jest tym, za kogo się podaje? I co stanie się, gdy słowiańscy bogowie zechcą, aby Gosia w nich uwierzyła?
    Wartka akcja, która wciąga od pierwszych stron, świetny humor, dużo elementów zaczerpniętych z mitologii Słowian, niebanalne postacie i wiele świetnych, zaskakujących momentów. I wątek miłosny! Tyle, co ja się naśmiałam przy tej książce, to moje. Rewelacja. Jedynym mankamentem powieści jest to, że przez całą książkę jest mowa o Nocy Kupały, a akcja kończy się w Zielone Świątki... Cóż. Skręca mnie z niecierpliwości w oczekiwaniu na drugi tom, który ma ukazać się jesienią.
  Dla jednych "Szeptucha" jest infantylna, a dla drugich to absolutne mistrzostwo. Ale ja nie lubię w pełni sugerować się opinią innych i po przeczytaniu, z czystym sercem mogę stwierdzić, że to mistrzostwo. Czytało się lekko, przyjemnie i baaaardzo szybko. Jestem ogromnym śpiochem, który nienawidzi wstawać rano, a dla tej książki wstawałam przed budzikiem, aby móc jeszcze poczytać... To chyba właściwy argument, aby po nią sięgnąć, prawda? :)

Morderstwo to nic trudnego

   Posty dzień po dniu, łohoho, może wreszcie coś z tego będzie,

   Jakiś czas temu byłam na Festiwalu Muzyki Filmowej w Krakowie. Jakoś 5 minut po wyjściu z pociągu i znalezieniu się poza dworcem kolejowym, wraz z wujkiem wypatrzyliśmy stoisko z książkami. Wybór był naprawdę ogromny; od mitologii Słowian i drugiej wojny, poprzez Wiedźmina, ukochaną Chmielewską, Pana Tadeusza i Zmierzch, aż do Agathy Christie, od której zaczęła się moja miłość do kryminałów i po części- także pomysł na moją przyszłość. Zatem to właśnie na nią padł wybór. Zakupiliśmy "Tragedię w trzech aktach" oraz "Morderstwo to nic trudnego" i właśnie na tą drugą pozycję padł wybór ostatnio. 
    Muszę przyznać, że pierwszy raz sięgnęłam po powieść tej autorki, której głównym bohaterem nie jest (mój absolutny ulubieniec!) Hercules Poirot. Z tego względu trochę się obawiałam, że książka nie sprosta moim oczekiwaniom, ale pomyślałam: "Hej, to przecież Agatha Christie, to mistrzyni kryminałów i intryg, to musi być dobre!". I miałam rację. Było dobre. Cholernie dobre. 
   Emerytowany policjant wracając do domu, do Anglii z dalekich wojaży, wysiadł z pociągu na niewłaściwej stacji, ponieważ postanowił zakupić gazetę w kiosku, aby dowiedzieć się, jaki był wynik wyścigów konnych, czy koń, na którego postawił wygrał. Jak można się łatwo domyślić, tamten pociąg mu uciekł, zatem musiał łapać kolejny. Gdy doszło to do skutku, usiadł w przedziale ze starszą panią, która bardzo przypominała mu jego ulubioną ciotkę. Kobieta opowiedziała mu o swoim kocie oraz o celu jej podróży- Scotland Yardzie. Staruszka była absolutnie pewna, że w jej miasteczku popełniono kilka morderstw oraz, że wie kto będzie kolejną ofiarą. Główny bohater nie wierzy jej, choć pozostaje dla niej miły i życzy jej powodzenia. Po dodarciu do domu, opowiada o tym wydarzeniu swojemu najlepszemu przyjacielowi. I co? I z gazety dowiadują się, że starsza pani nie żyje. A następną informacją jest, iż przewidziana przez nią kolejna rzekoma ofiara również nie żyje. Luke Fitzwilliam węszy spisek, zaczyna wierzyć nieboszczce i postanawia zająć się tą sprawą. Wraz z przyjacielem wymyślają podstęp i kamuflaż, który ma mu pomóc rozwiązać tę zagadkę. I jak to bywa zawsze u Agathy Christie, wszyscy są podejrzani i każdy ma coś do ukrycia. Pomaga mu kuzynka przyjaciela, u której się zatrzymuje. Jej narzeczony, a wcześniej szef chwali się, że każdy, kto mu się w jakikolwiek sposób narazi, ginie. Czy można mu ufać? Akcja nie męczy, płynie właściwym tempem, nie przytłacza, wciąga. Czy Luke rozwiąże sprawę? Czy jego podejrzenia okażą się trafne? Czy zdąży uratować kolejną ofiarę? Zakończenie bardzo zaskakujące, szczególnie, że podejrzewałam kogoś równie mało prawdopodobnego, tylko, jak się później okazało, ta osoba była niedoszłą ofiarą, a nie mordercą. Cóż. 
   Krótko mówiąc, bardzo dobra książka. Ciężko się w sumie dziwić, w końcu wyszła spod pióra Mistrzyni Kryminałów znanej i kochanej na całym świecie. Jednak najważniejsze dla mnie jest to, że się nie zawiodłam. Teraz już wiem, że z czystym sercem mogę sięgnąć po inne książki Pani Christie, w których nie ma mojego wieloletniego idola. Polecam z czystym sercem. 

wtorek, 5 lipca 2016

Motylek

  Tyle dobrego słyszałam o Katarzynie Puzyńskiej i jej kryminałach, że postanowiłam sprawdzić, w czym rzecz. W pourodzinowym zamówieniu pojawił się "Motylek"- debiut Pani Kasi. W połowie maja nadeszła jego kolej i w kilka dni pochłonęłam go z wypiekami na twarzy. Cóż za emocje wywołała ta książka!
   Akcja rozpoczyna się we wsi na mazurach o nazwie Lipowo. Wprowadziła się tam Weronika- młoda, piękna kobieta o płomiennych rudych włosach. Dopiero co rozwiodła się z mężem. Przez całą książkę śledzimy jej życie w nowym miejscu, spotykamy wraz z nią kolejne osoby, w tym czterech policjantów w wiejskiego posterunku oraz ich rodziny. Wszystko pięknie, wszyscy szczęśliwi, aż okazuje się, że nieopodal wsi ktoś rozjechał zakonnicę, a sprawą mają zająć się policjanci z Lipowa. Czy to był wypadek? A może morderstwo? Dlaczego sprawca uciekł? Czy porzucony samochód należał do niego? Z kolejnymi stronami, atmosfera staje się jeszcze bardziej gęsta. Okazuje się, że każdy ma coś do ukrycia, a wszyscy są podejrzani. Wszyscy, poza mordercą. Ale czy aby na pewno? Wkrótce ginie kolejna osoba. Nikt nie wie, co mogło łączyć ją z zakonnicą. No, prawie nikt...
Weronika zaczyna działać na własną rękę, co może skończyć się dla niej tragicznie. Na sam koniec pędzącej jak ekspres akcji, dostajemy zwalające z nóg zakończenie, które trzyma w napięciu do samego końca, bo jest aż tak cholernie zaskakujące.

Jak dla mnie- rewelacja. Jedna z najlepszych książek, jakie w życiu czytałam, a podobno kolejne części są jeszcze lepsze! Jak tylko je dopadnę w swoje łapki, na pewno o nich również napiszę.
Co tu dużo mówić, Pani Puzyńska nakreśliła pełnokrwistych bohaterów, którzy są bardzo bliscy, bo tak ludzcy, tak realni. Brawo! Do tego perfekcyjnie opracowana (i przede wszystkim dopracowana!) fabuła. Chylę czoło i biję pokłony za kawał tak kapitalnej roboty. Według mnie, obowiązkowa pozycja na liście każdego miłośnika kryminałów.

czwartek, 21 kwietnia 2016

Początek.

  Witam!

   Blog założony dawno, cierpliwie czekał na swój wielki początek. I się wreszcie doczekał. Lecz czy ów początek aby na pewno będzie wielki? Może po prostu przeciętny? Cóż, jakikolwiek by nie był, z pewnością będzie mój. Mój- można powiedzieć, debiutancki.
   Siebie nie będę przedstawiać, przynajmniej nie teraz, bo po co. Kiedyś opowiem coś o sobie, o ile rzecz jasna, wytrwam przy pisaniu tutaj. Zatem nie traćmy czasu!

  Dzisiejszy dzień spędzam w domu, z gorączką, zatem uznałam go za idealny moment, aby dokończyć nowelę mojego mistrza, Edgara Allana Poe pt. "Tajemnica Marii Roget". Muszę z ciężkim sercem przyznać, iż pierwszy raz Poe zmęczył mnie szczegółami. Utwór ma prawie 70 stron, z czego w moim odczuciu, 3/4 z tego, to monolog Dupina, rzekomo wyjaśniający całą sprawę. Niestety, mam wrażenie, że detektyw dopiero pod koniec tegóż wyjaśniania, przekazuje kluczowe informacje. Przez cały czas rozwodzi się nad tym, jakoby gazety pisały nieprawdę, podejrzewając o zabójstwo szajkę, a nie jednego człowieka. Drąży i drąży i końca nie widać, Podważa ich zdanie na temat przedmiotów zmarłej, podważa autentyczność świadka, podważa w zasadzie wszystko i ciągle do tego wraca.
  Zawsze szybko czytałam i twory tego typu nie zajmowały mi więcej, niż godzinę/półtora. Ale zaś w tym przypadku... Ech. Męczyłam prawie tydzień, czytając codziennie. Ciężko było mi przebrnąć, Nie chcę tu rzecz jasna w niczym ubliżać Edgarowi, bo wyszłam z założenia, iż błędy zdarzają się nawet najlepszym, choć to wcale nie musi być błąd. Może zakończenie miało być tak spektakularne, że każdy, nawet wybredny czytelnik, zapomniałby o męczących opisach? Liczyłam na to, aż do samego końca. I pewnie nie byłabym zawiedziona, przynajmniej nie w takim stopniu, gdyby nie to, że trafił mnie szlag. A dlaczego? Już tłumaczę, Mianowicie, wyjaśnienia noweli po prostu nie było. A  jakiegoż to powodu? Otóż, pozwolę sobie zacytować:
"Dla powodów, których nie wymieniamy, lecz które są aż nadto jawne dla całej rzeszy naszych czytelników, pozwalamy sobie pominąć tę część dostarczonego nam rękopisu, która zawiera szczegółowy opis ś l e d z t w a, przeprowadzonego wedle nikłych na pozór poszlak wykrytych przez Dupina. Uważamy tylko za właściwe nadmienić, że cel pożądany osiągnięto i że prefekt wywiązał się sumiennie, acz niechętnie ze swej umowy z Chevalierem". Są to słowa redakcji gazety, w której po raz pierwszy został wydrukowany tenże utwór. Szkoda tylko, że akurat na tych szczegółach mi zależało. Najbardziej.

  Podsumowując: czuję paskudny niedosyt, jestem zła i czuję ścisk w żołądku. Nie będę krytykować Poego, bo to w zasadzie nie jego wina. Nadal  pozostaje moim numer 1, choć przeczytany przeze mnie tekst uważam za najgorszy z pośród jego dorobku, choć pewnie zmieniłabym zdanie, gdybym miała możliwość PRZECZYTANIA ZAKOŃCZENIA. Ale cóż. Nie można mieć w życiu wszystkiego, prawda?